Spotkanie w Krakowie zapowiadało się początkowo dość konfrontacyjnie. Okazało się ostatecznie, że mimo ostrych sporów na forum i wykopanych już dawno toporów wojennych, potrafimy słuchać i słyszeć – ponad wszystko jesteśmy uczciwi wobec brzmienia. Dodatkowo wyszło, że definiujemy podobnie jakość dźwięku i szukamy w gruncie rzeczy tego samego: muzyki, która obudzi w nas emocje.

Cieszę się bardzo, że zamiast stawać w śmiertelne szranki i prężyć tranzystorowo-lampowe muskuły, pokazaliśmy sobie nawzajem, czego w gruncie rzeczy oczekujemy od sprzętu. Przy okazji znaleźliśmy wspólnie wybitne brzmienie w systemie rochu.

 

Specjalnie zabrałem ze sobą konstruktora, by rozwiać wszelkie techniczne kontrowersje, które narosły wokół jego urządzeń. Muszę przyznać, że dyskusje bywały ostre i z reguły nie przynosiły ostatecznego rozstrzygnięcia. (Gagacka przekonać się nie da, że ktoś może z lubością i bez wstrętu nawijać ręcznie wielosekcyjne transformatory głośnikowe, a p. Marków, mimo nacisków, nie zamierza zlecać tej usługi maszynie). Najważniejszy okazał się test odsłuchowy, który dowiódł, że nie ma jednej jedynej słusznej drogi i że można osiągnąć pożądany efekt na wiele sposobów.

SPRZĘT:

Punktem wyjścia było zaprezentowanie możliwości „Absolutora” z końcówkami tranzystorową i lampową oraz porównanie ich z brzmieniem „Lorelei”. Użyliśmy monobloków „Audiomatusa” (http://ww.audiomatus.com/Wzmacniacze.html) oraz konstrukcji SE wilu żubra na lampie 845. Jako punkt wyjścia potraktowaliśmy pre tranzystorowe audiomatusa oraz lampowego Canary Audio CA-601 MkII (http://www.canaryaudio.com/601.html).

 

„Absolutor” wystąpił tym razem w dwóch wersjach:

A. z lampą 6SH7GT w układzie pentodowym z potencjometrem Ko On, zasilaczem okablowanym w miedzi i lampą prostowniczą 5852 Bendix (czarny);

B. z lampą 6SH7GT w układzie triodowym z potencjometrem DACT, zasilaczem okablowanym w srebrze i lampą prostowniczą GZ34 Siemens (biały).

 

(Zasilacze oraz lampy prostownicze do w/w wersji preampów zostały dobrane w wyniku odsłuchu na miejscu: srebro i GZ34 dodały dynamiki triodzie, 5852 umuzykalniła pentodę).

 

Pewien kłopot sprawiło dobranie kolumn głośnikowych do zestawu. Rochu zasugerował, że warto zagrać na Tannoyach T-185 (http://www.hilberink.nl/codehans/tannoy52.html). W trakcie odsłuchu pojawiły się też ( z konstruktorem) Atlasy Harpii Acoustics (http://www.harpia.pl/polski/atlas.html).

Tannoy T185 pomaga sobie membraną bierną, a Atlasy mają 2 grubaśne bas-refleksy, do których co rusz ktoś wkładał rękę. W trakcie odsłuchu spieraliśmy się mocno, które grają lepiej, na koniec – dzięki tranzystorowej końcówce wilu żubra – doszło do konsensusu (tak mi się wydaje).

Źródło: Audio Note CD3

Okablowanie: piątek „Furutech”, sobota „bazodruty”.

Akcesoria dodatkowe: płyty granitowe, podkładki antywibracyjne na kulkach oraz kolce metalowe z podstawkami metal + kauczuk.

Pomieszczenie: wg. rochu powinno być większe i lepiej wytłumione, ale nie narzekajmy, wcale nie było źle.

ODSŁUCH:

W czasie krakowskiego odsłuchu wypróbowałem możliwości „Absolutora” w połączeniu z:

- tranzystorowymi monoblokami „Audiomatus”

- potraktowanym jako końcówka mocy wzmacniaczem zintegrowanym SE na lampach 845 (wilu żubr).

 

Punktem odniesienia był preamp lampowy „Canary Audio”, preamp „Audiomatus” oraz preamp z WŻ845.

Pozostałą część systemu opisałem wyżej.

 

Monobloków „Audiomatusa” słuchałem po raz pierwszy. Uważam, że grają całkiem dobrze. Przede wszystkim zwraca uwagę świetny kontur dźwięku. Najgęstsze nagrania nie stanowiły żadnego problemu, czytelne były wszystkie plany i instrumenty. Przy dobrze dobranych pozostałych elementach systemu, można te monobloki bardzo polubić. Zaczęliśmy odsłuch od połączenia z pre „Canary Audio”. Dźwięk był wyrównany, elegancki, bez przeostrzeń czy radykalnych spadków dynamiki. Mógł się podobać, bo czarował spokojem (brakło trochę basu i góry, ale barwa w sumie OK). Podłączenie pre „Audiomatusa” zaburzyło jednoznacznie przekaz sceny. Instrumenty przestały grać punktowo (zamieniły się w plamy dźwiękowe), spadła też dynamika i pogorszyła barwa. O wiele lepiej niż z własnym preampem „Audiomatusy” zagrały z pasywką rochu. Poprawiło się wszystko, a nawet pojawił się pazur, którego brakowało w pre „Canary Audio”. Poprawne podłączenie „Absolutora” wymagało długich testów odsłuchowych z wymianą prostówek. Słuchaliśmy „Stabat Mater” Pergolesiego z Rene Jacobsem (alt) i Sebastianem Hennigiem (sopran chłopięcy). Ze względu na lekko osuszony dźwięk „Audiomatusów” stroiłem do nich preamp biały. Połączenie triodowe, tak mi się wydaje, lekko zaokrągla dźwięk, uwypukla wokół instrumentów więcej powietrza (kosztem – selektywności, ale „Audiomatusy” mają jej wystarczająco same z siebie). „Absolutor”, niczym dobry dyrygent, wprowadził do systemu uporządkowanie. Muzyka stała się bardziej czytelna, rozszerzyła się też scena muzyczna. W mojej opinii, dzięki większej separacji radykalnie wzrosła klarowność dźwięku. Pewne niedoskonałości brzmienia (tranzystorową suchawość dźwięku, niedostateczną muzykalność i słabowitą podstawę basową) korygowałem wymianą prostówki. Niestety, w układzie piątkowym, nie osiągnąłem zadawalających mnie rezultatów. Lampa 5852 Bendixa fenomenalnie poprawiała głosy ( brzmiały niczym aniołowie, można było słuchać i słuchać), brakło jednak odrobiny podstawy basowej. GZ34 dawała podstawę, ale wokale już tak nie czarowały. Przyznaję, że nie spałem do 3-ciej, rozmyślając, jak poprawić dźwięk. Nad ranem zdecydowałem się na radykalną zmianę w preampie. Po śniadaniu wstawiłem inne lampy jako wtórniki katodowe/źródła prądowe sterujące wejściówkami. Zamiast 6SN7GT Sylvanii użyłem 6N8S (ros. 6H8C) metal base. Wymiana tych lamp w układzie preampu przypomina efektem wymianę odwracaczy fazy w „Lorelei” – rozszerza pasmo przenoszenia, zwiększa separację dźwięku, co przekłada się na słyszalne polepszenie mikrodynamiki. Jednocześnie wysubtelnia i zaokrągla soprany ( czyli słychać więcej góry i jednocześnie brzmi ona czyściej i przyjemniej dla ucha). Tak zestrojony z „Audiomatusami” „biały Absolutor” grał już naprawdę przyzwoicie. W muzyce pojawiły się emocje, dało się słyszeć całkiem realistycznie oddaną scenę. Powinienem dalej korygować dźwięk podkładkami (nie wypróbowałem z braku czasu, jak zmieniłby się dźwięk z innymi podstawkami). Wydaje się, że metal+ kauczuk + filc wprowadziłyby dalsze ocieplenie dźwięku. Maksymalny efekt zmiękczenia wnoszą podstawki metal + filc.

 

Na odsłuchu prócz „Absolutora”, którego możliwości opiszę później, prezentowana była „Lorelei”.

Pan Andrzej wybrał egzemplarz „neutralny” na triodach 6C5G i z lampą 4654 jako odwracaczem fazy. Początkowo planował zabranie także drugiej sztuki, na innych lampach wejściowych, by zademonstrować zmiany w dźwięku w zależności od użytej wejściówki, ale mam za małe auto i musiał z tego pomysłu zrezygnować.

 

Koncepcja budowy „Lorelei” umożliwia przyjęcie daleko idących zmian w barwie dźwięku przy zachowaniu tej samej lub zbliżonej dynamiki. Skoro dla rochu 6C5G była za analityczna, do jego systemu ( i ucha) bardziej by się nadawała CF7 lub 6Ż7 połączona w triodę. Znając rodzaj muzyki, jakiej słucha przeważnie rochu, zaproponowałbym od siebie genialną lampę EF37A Mullarda. Nie miałbyś uwag krytycznych. Słuchałbyś godzinami.

 

Najbardziej analityczny dźwięk w preampie „Lorelei” daje jak dotąd lampa RTR4141. Grała właśnie z głośnikami Focala (prezentowałem zdjęcia w wątku o Pocahontas na stronie 11). W gęstych nagraniach muzyki symfonicznej słychać prócz klapkowania instrumentów dętych, palcowania na fortepianie, itd., oddechy, nawet nie muzyków, a publiczności. Wrażenie uczestnictwa w koncercie na żywo jest dominujące. Im bardziej analityczna wejściówka, tym więcej da się usłyszeć w nagraniach na 2 porządne mikrofony. Coś za coś, trzeba mieć idealną resztę toru i opanowaną akustykę pomieszczenia.

 

Nie będę się wypowiadał, co do ceny „Lorelei”, bo to nie moja sprawa. Uważam jednak, że ten wzmacniacz jak na swoją klasę dźwięku jest stanowczo za tani i dlatego bywa lekceważony przez niektórych zaawansowanych audiofilów. Zwykle do czasu, gdy nie usłyszą go na żywo.

 

W czasie sobotniego odsłuchu „Lorelei” zagrała z Tannoy’ami bardzo dobrym dźwiękiem. Z

„Atlasami”, o czym już wspominałem, nie współpracowała tak dobrze. Muszę też przyznać, że brzmienie „czarnego Absolutora” z WŻ845 podobało mi się najbardziej, ale o tym jeszcze napiszę.

 

Idealny system – nie dodając nic od siebie – przekazuje wiernie muzykę z zachowaniem naturalnej barwy i dynamiki łącznie z aurą, która towarzyszyła nagraniu. Słyszy się nie tylko muzyków i publiczność (o ile tam jest). Słyszy się kształt miejsca, w którym dokonano nagrania. Odczuwa się emocje zbliżone do tych na koncercie na żywo. Warunkiem wstępnym jest oczywiście dobrze zrobione nagranie. Nie wszystkie wytwórnie są tego świadome, nie każdemu artyście na tym zależy. Z pewnością da się to usłyszeć na nagraniach Jordi Savalla, czy Philippe Herreweghe, którzy świadomie wybierają określone sale jako miejsce koncertu. Dźwięk instrumentów czy głosów nagrywanych na 2 czułe mikrofony odbija się od ścian i jest rejestrowany nie tylko jako ten dobiegający z przodu, ale z zachowaniem, wydawałoby się niesłyszalnych, odbić. Podkreślam: w czasie koncertu słuchamy nie tylko orkiestry, ale i przestrzeni, w której się znaleźliśmy. (Nie mówiąc już o tym, że w tej samej sali usłyszymy różny dźwięk w zależności od zajętego fotela). Mikrofony powinny być ustawione w miejscu, które umożliwi nagranie pełnej szerokości, głębokości oraz wysokości sceny, na której znajdują się muzycy. W czasie koncertu na żywo nie możemy zająć tak idealnego miejsca. Nie dość, że stoi tam zwykle dyrygent, to jeszcze musielibyśmy wisieć nad jego głową. Idealny system przekaże wiernie nagraną muzykę, łącznie z zapisem wszystkich odbić od ścian sali koncertowej. Usłyszymy 100 osobową orkiestrę grającą tutti fortissimo z czytelnymi wszystkimi grupami instrumentów. Usłyszymy chór unisono i rozróżnimy poszczególnych śpiewaków. Żeby osiągnąć taki efekt, trzeba mieć idealnie opanowaną akustykę sali odsłuchowej oraz wybitny sprzęt nagłaśniający. Nie powiem jak piopio, że najważniejsze są kolumny. Nie powiem też, że wszystko zależy od wzmacniacza. Gra cały system, a gra on tak dobrze jak najgorszy z jego elementów. Akustyka pomieszczenia warunkuje możliwości systemu. Zbędne odbicia zaburzają przekaz, podbijają określone częstotliwości i wprowadzają do muzyki chaos.

 

W czasie koncertu na żywo akceptujemy dźwięki, których nie chcemy zaakceptować w swoim domowym systemie. Sopran forte na żywo w nawyższych rejestrach rani uszy. Natomiast orkiestra musi być doskonale prowadzona, żeby w tutti nie popaść w kakofonię (zwykle w słuchanych w filharmonii zespołach balansuje na jej krawędzi). Nawet chórom słuchanym na żywo zdarza się „rwać” krawędzie dźwięku (niekorzystne odbicia tworzą taki właśnie rezonans). Gdy podobną chropowatość usłyszymy u siebie w systemie, zwalamy winę na niską jakość nagrania. Otóż niekoniecznie. Powtarzam: w koncertach na żywo akceptujemy dźwięki, które ze względu na wysokość, chropowatość lub nasycenie nie zadawalają nas w systemie. Na żywo działa psychologiczny mechanizm, że tak widać ma być. W domowych warunkach zwykle idealizujemy dźwięk, stąd brak akceptacji dla przeostrzeń. „Dzikość” to postulowana przeze mnie prawda o dźwięku.

 

W zasadzie odpowiedziałem powyżej, dlaczego tak właśnie definiuję dźwięk. Im więcej słychać szczegółów, tym wierniejszy odbiór zapisanej muzyki. Idealnie byłoby jeden do jednego, czyli złudzenie obecności na sali. I to się zdarza w systemach state of the art. Słuchana muzyka ma wyzwalać w nas emocje, przenosić w stan euforii. Widziałem już ludzi płaczących w czasie odsłuchu, ze zjeżonymi na sztorc włosami. Ale jak się nie jeżyć, skoro 5 metrów od fotela łka Maria Callas?

 

Strojenie preampu zmierza w kierunku przekazania maksymalnej informacji o dźwięku przy zachowaniu, rzecz jasna, jego naturalności. Kto powiedział, że musi być za ostro? Wręcz przeciwnie, ma być dokładnie tak jak w muzyce na żywo. Tylko o tym pisałem.

 

Na tym polega fenomen konstrukcji p. Markowa, że umożliwia spełnienie marzeń o dźwięku praktycznie każdego słuchacza. Na spotkaniu w Krakowie dominowali miłośnicy mocnego uderzenia. Osobiście wolę barok lub muzykę najnowszą, spektralizm oparty na ciszy. Ale komu pokazałbym wtedy możliwości preampu? Maksymalnie czterem osobom. Waliliśmy więc w bębny, graliśmy na gitarach elektrycznych.

Strojenie przeprowadziłem na „Stabat mater” Pergolesiego. Kto zna to nagranie, wie o przeostrzeniach sopranu. I stroję zwykle tak długo dźwięk, aż słucha się z lubością najwyższych rejestrów.

 

SMAK DŹWIĘKU

 

Niełatwo jest opisać własne wrażenia odsłuchowe, a jeszcze trudniej przekonać innych, że dźwięki mogą/powinny brzmieć lepiej. Ich jakość inaczej odbierze osoba dopiero zaczynająca przygodę z dźwiękiem, a inaczej ktoś mocno osłuchany. Bo z dźwiękiem, podobnie jak z winem, tym bardziej smakuje, im więcej się go spróbowało. I – znów podobnie jak z winem – nie wystarczy kupić najdroższych klocków. Trzeba umieć je odpowiednio skonfigurować, by zbudować zadowalający dźwięk.

 

Czerwone wino wymaga szczególnych zabiegów, by ujawnić swą klasę. W zależności od pory roku, czy pory dnia, lepiej smakować będą wina cięższe lub lżejsze, co nie oznacza bynajmniej, że cięższe są lepsze od lżejszych. W upalne dni lepiej w ogóle nie otwierać dobrego czerwoniaka, bo tylko zmarnujemy butelkę. To pewnie jest wiadome większości. Załóżmy jednak, że mamy październikowy wieczór i chcemy odkryć pełnię smaku jakiejś butelki. Nie wystarczy ją odkorkować. Należy wcześniej doprowadzić ją do odpowiedniej temperatury. Można posiłkować się wskazówkami na tylnej ściance butelki, albo odwołać się do własnych doświadczeń. Wino za zimne i za ciepłe, w odmienny rzecz jasna sposób, nie będzie nam smakować. Załóżmy, że mamy tego świadomość i podajemy wino odpowiednio ogrzane/schłodzone. Jeśli otworzymy wino starsze niż 3 lata i rozlejemy je do kieliszków nim się „dotleni”, wypijemy kwaskawą wariację na temat. Jeśli damy butelce godzinę (lub więcej, zależy od wina), mamy szansę poznać pełnię smaku. Wina starsze niż 7 lat powinno się dekantyzować (przelać wcześniej do karafki). Do tego dochodzi kształt kieliszka. Inaczej smakuje to samo wino w szerszym kieliszku z bardziej zaokrąglonym dnem i zwężającym się ku górze kielichem, inaczej w węższym. O piciu z grubej szklanki wyszukanego wina można zapomnieć. Stracimy więcej niż myślimy. Nie ujawni się aromat, od którego tyle zależy. Nie zobaczymy też właściwej barwy ani struktury wina. Nie będziemy się mogli upajać odcieniami czerwieni ani niuansami zapachu. (Dobre wino pachnie kilkoma zdecydowanymi aromatami i kilkunastoma wspomnieniami zapachów). Tu także można popełnić błąd – słabe wino wlane do szerokiego kieliszka powie o sobie za dużo. Takie lepiej byłoby pić z węższej podstawy. Idąc dalej, nie da się delektować winem bez dodatków, którymi temperuje się smak. Dobrze skomponowana deska serów, jakieś oliwki, pomidory z listkiem bazylii, chrupkie pieczywo, czekolada (!) i migdały, mogą otworzyć kubki smakowe na dodatkowe jakości wina. Każdy łyk może stać się wyprawą w nieznane. Można też zamordować doskonałą butelkę. Wystarczy ją otworzyć (nawet bez przelewania do kieliszków) w pobliżu surowej ryby. W minutę straci aromat i wszystkie niuanse smaku. Podobny efekt, choć nie tak spektakularny, daje „przemrożenie wina” np. w drodze ze sklepu do domu, o czym wiedzą niektórzy i wybierają się na zakupy z wełnianymi pokrowcami na butelki albo planują zakupy w cieplejsze dni. Idąc dalej, bez udziału przyjaciół nie odkryjemy pełni smaku wina. Dodatkowe emocje towarzyszące spotkaniu ułatwiają dotarcie do sedna smaku. Tyle o winie, by opowiedzieć dalej o dźwięku.

 

Sprzęt zastany w nieznanym mi wcześniej miejscu traktuję zwykle jak butelkę wina, o której nic nie wiem. Spodziewam się jednak najlepszego, czyli dobrego dźwięku. Tego pożądam, na to się nastawiam. Już pierwsza minuta pozwala mi z reguły określić, czy jest OK, czy dałoby się coś więcej. Dźwięk u rochu z Canary Audio + Audiomatusy był całkiem miły dla ucha. Dałoby się niczego wiecej nie zmieniać tylko słuchać muzyki ( z Tannoyami, rzecz jasna). Zabieg strojenia zmierzał w kierunku pogłębienia krągłości, dynamika i scena wydała mi się ok. Wracając do porównania ze smakowaniem wina, wlałem muzykę do kieliszka o innym kształcie i przyglądałem się zmianom. Nie da się odpowiednio ustawić dźwięku na muzyce syntetycznej, granej do mikrofonu i konsolety inżyniera dźwięku. Potrzebne dobre nagranie na 2 mikrofony, z muzyką o zmiennej dynamice i trudnych do czystego zapisu głosach. Preferuję wysoko śpiewające soprany, których czystość sprawdziłem wcześniej na innym sprzęcie ( w Krakowie było to „Stabat Mater” Pergolesiego pod Rene Jacobsem, Harmonia Mundi). Dalszym krokiem w strojeniu bywają chóry, szczególnie żeńskie śpiewające forte unisono (np. „Trauer – Ode” Bacha pod Herreweghe, Harmonia Mundi, 1988). Kolejna próba, to orkiestra symfoniczna. Do Krakowa nie zabrałem, niestety, własnych nagrań, a u rochu nie znalazłem odpowiedniego fragmentu na symfonii Beethovena. Chodzi o fragment z maksymalnie zróżnicowaną dynamiką, gdy z ciszy wyrywa się tutti fortissimo i da się śledzić przebiegi poszczególnych grup instrumentów. Świetnie słychać jakość systemu na „Capriccio for violin & orchestra” K. Pendereckiego, pod jego dyrekcją (EMI Classics, 1994).

Zwykle po dostrojeniu dźwięku na w/w utworach można słuchać już dowolnej muzyki. Świetnie zabrzmi Jimi Hendrix z przesterowaną gitarą, a nawet Rubik, o ile go ktoś lubi. Strojenie polega na szukaniu optimum barwy i dynamiki w systemie przez zmianę interkonektów, sieciówek, kabli głośnikowych, podstawek, kolców, kąta ustawienia kolumn, itd. oraz dociążania lub nie poszczególnych elementów zestawu. Np. u rochu, „Audiomatusom” z „białym Absolutorem” po wymianie lamp wtórnikach/źródłach prądowych na bardziej wyszukane w sobotę rano brakowało jeszcze ustawienia kolumn na kolcach i dociążenia ich ok. 10 kg. Zdaje się, że to by załatwiło sprawę słabszej mikrodynamiki, bo makrodynamika była więcej niż OK, ale musiałbym zrobić test, żeby mieć pewność.

 

WŻ845 oczarował mnie od pierwszej chwili. Grał dźwiękiem zdecydowanie ciemniejszym, krągłym, czuło się jego muskulaturę. Może odrobinę za leniwym, zbyt ospałym, ale przyjemnie ciepłym. Czułem się jakbym trzymał na kolanach dużego kota. Ale mnie trochę nudzi taka sytuacja. Przyznaję, że od błogołagodnego spokoju wolę przeżywać emocje, które – o ile muzyka na to pozwoli, a zwykle pozwala – prowadzą do katharsis. Chcę od pierwszej do ostatniej minuty utworu czuć wzrastające tętno i przyśpieszenie oddechu. Chcę się oddać muzyce w całości, stracić głowę. Zaryzykować szaleństwo. Dobra muzyka porywa mnie ze sobą i całkowicie zniewala. Istnieje tylko puls rytmu, tym mocniej przeze mnie odczuwany, im lepiej słyszalna jest krawędź dźwięku. Przy słuchaniu ” III-ciej partity” Pawła Szymańskiego czuję jak krew się we mnie burzy, jak wzrasta poziom adrenaliny. A na koniec utworu spływa na mnie spokój i ukojenie. Wtedy dopiero osiągam błogość i delektuję przeżyciem. Opisałem kiedyś kolegom koncert, na którym byłem pod koniec maja br, zacytuję sam siebie, by oddać jakich emocji szukam w muzyce:

 

„Koncert zaplanowano tak, by zmierzał w kierunku finału, czyli od minimalizmu do ciszy przerywanej delikatnymi dźwiękami – „Infinito Nero”. Nigdy dotąd nie słyszałem równie cicho zagranego utworu. Zaczyna się od dźwięków fletu, który „oddycha” i „śni”. Flecistka cichutko dmuchała w rurkę wyzwalając złudzenie oddechu. W wielkiej ciszy, oddychała solo przez kilka minut. Potem dołączył się obój. Dźwięk powstawał przez szybkie wysunięcie ustnika z warg, więc był natury perkusyjnej. Obój grał w rytmie uderzeń serca, co splatało się z „oddechem” fletu i potęgowało wrażenie współudziału w czyimś śnie. Co jakiś czas w tym samym rytmie dołączała wiolonczela, skrzypce, altówka. Muzycy nie uderzali w struny smykami, jedynie lekko ich dotykali. Co jakiś czas odzywała się Krygier, urywanym szeptem na granicy słyszalności wygłaszała jakieś oszalałe zdania. Utwór trwał prawie pół godziny, ale równie dobrze mógłby być grany drugie tyle. Ciszy było więcej niż dźwięków, a napięcie na sali było tak wielkie, że po zakończeniu nikt nie klaskał. Dyrygent odwrócił się do widowni, stał długo z pochyloną głową, potem nawet rozejrzał się po sali, nikt nie klaskał. Wtedy on cicho zaklaskał dla solistki. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Widownia, a byli to maksymalnie przypadkowi ludzie, została zaczarowana przez muzykę”.

 

Wzmacniacz WŻ845, by wyzwolić podobne emocje, wymagał dołączenia „czarnego Absolutora”. Dopiero wtedy pojawiła się dynamika na odpowiednim poziomie. Więcej bym nie szukał. To był już zadawalający efekt. Muzyka wyzwalała emocje, nie pozostawiała nikogo obojętnym.

Pragnę głaskać tygrysa, nie leniwego kota. W sobotę obudziliśmy w systemie rochu dzikość. Muzyka nie grała już do kotleta (ani do bigosu). Tętniło prawdziwe życie.

Pierwotnie wyżej zamieszczony tekst ukazał się w kilku częściach na forum Audiostereo w wątku poświęconym „Absolutorowi”.

 

(tekst i foto W. Korpacz)