Już gra „Biały Kruk” i zrywa czapki z głów, jak mówią ci, którzy go słyszeli. Przez  pracownię Andrzeja przewinęło się ostatnio wiele osób zainteresowanych odsłuchem. Wszyscy potwierdzili wysoką klasę  wzmacniacza i dziękowali za mocne wzruszenia.  Andrzej serwował koktail muzyczny przyrządzony z nasyconej mocnym rytmem podstawy jazzowej dodatkowo okraszonej krystalicznym operowym sopranem. Dla mocniej zaangażowanych muzycznie przewidziane były dokładki z koncertu skrzypcowego Mozarta lub mocne aperitify z nowojorskimi nagraniami mono z lat 30-tych i 40-tych.  Ja miałem ochotę na klasyczny zestaw jazzowo-operowy i zdecydowałem się posłuchać nagrań Joe Hendersona, Houstona Persona i Leontyny Price.  Andrzej zmieniał płyty i pilnował poziomu głośności, a ja  siedziałem z głową między kolumnami, cały zasłuchany. Śledziłem przede wszystkim różnice w przekazaniu barwy poszczególnych instrumentów o zbliżonej wysokości brzmienia. W przypadku muzyki klasycznej wsłuchiwałem się na przykład w partie kontrabasów, wiolonczel i altówek. Bez najmiejszego trudu je rozróżniałem, także wtedy gdy grały bardzo głośno unisono. Przy słuchaniu jazzu skupiłem się na perkusji,  fortepianie i, w dalszej kolejności, na saksofonach. Uderzenia w bębny porażały energią akustyczną, pokój cały pulsował przy solówkach Lewisa Nasha. Świetnie było słychać fortepian precyzyjnie obsługiwany przez Chicka Corea. Tenorowy saksofon Joe Hendersona brzmiał  inaczej niż taki sam instrument Houstona Persona. Obaj muzycy grali niezwykle namiętnie, wykorzystując całą dostępną im skalę, z naciskiem położonym na dynamikę dźwięku. W pojedynku na barwę wygrał o włos, w mojej opinii, Houston Person.  Szczególnie dużą radość sprawiało słuchanie gęstych nagrań. Każdy dźwięk ujawniał własną wyrazistą barwę i mikrodynamikę. Nie było chaosu,  zamieszania czy nerwowości. Po prostu czysta muzyka. Od pierwszych taktów czułem silne emocje – słuchanie sprawiało dużo radości. Podsumowując, kolejna udana „Lorelei”.