Z największą przyjemnością słuchałem dzisiaj najnowszej  ”Lorelei” oznaczonej przez p. Andrzeja nazwą „Silver Lux”. Od poprzednich wersji różni się kilkoma znaczącymi szczegółami, które miały niebagatelne znaczenie przy nadawaniu nazwy tego egzemplarza:

1. Srebrnym drutem w podwójnym ekranie wykonano wszelkie wewnętrzne  połączenia sygnałowe.

2. Srebrem okablowano też połączenie trafa głośnikowego z gniazdami głośnikowymi.

3. Terminale głośnikowe WBT-0705 Cu Nextgen wykonane z czystej miedzi beztlenowej pokrytej złotem.

4. Gniazdo sieciowe Furutech łączy się z transformatorem sieciowym i przekaźnikiem 3mm srebrnym drutem w teflonie.

5. Napięcie anodowe preampu doprowadzone jest srebrną skrętką o śrenicy 2,5mm.

6. W preampie grają lampy amerykańckie 6AC7Wa  oraz  6F8g.

7. W odwracaczu fazy francuska  szerokopasmowa 5933.

8. Jako lampa wejściowa podwójna trioda 6463 Siemens.

9.  Radzieckie 6P15P jako wtórniki do lamp  6P14P. Wnoszą o wiele więcej szczegółów mikrodynamicznych niż dawniej stosowane w tej roli 6P14P.

10.  Ręcznie nawijane 20-sekcyjne transformatory głośnikowe z uzwojeniem pierwotnym o średnicy 0,30 mm. Skrajnie trudne do wykonania, ze względu niewielki obszar okna, w którym muszą się zmieścić rozdzielone podwójną izolacją wszystkie zaplanowane sekcje uzwojenia.

 

 

 

„Lorelei Silver Lux” powstała na specjalne zamówienie zaawansowanego audiofila, który przez pewien czas grał na wcześniejszej wersji tego wzmacniacza. W efekcie, zapragnął mieć najlepszą sztukę, jaką kiedykolwiek wykonał p. Andrzej – bez liczenia się z jakimikolwiek ograniczeniami. Stąd niezwykłe lampy oraz srebrne okablowanie najważniejszych elementów zarówno toru sygnałowego jak i napięcia. Specjalnością p. Andrzeja są ręcznie nawijane wielosekcyjne trafa głośnikowe. Poprzedni egzemplarz „Lorelei” był nawijany także drutem 0,30; udało się zmieścić aż 18 sekcji uzwojenia i wydawało się to rekordem nie do pobicia. Andrzej Marków zaprojektował specjalny przyrząd, który umożliwia bardziej ścisłe prowadzenie drutu. W efekcie, udało się zmieścić dwie dodatkowe sekcje i powstało trafo 20-sekcyjne.

 

 

 

Słuchałem dzisiaj przede wszystkim muzyki klasycznej. Po pierwsze, dlatego że to mój ulubiony gatunek muzyki. Po drugie, dlatego że umożliwia najbardziej wszechstronne sprawdzenie możliwości wzmacniacza. Przede wszystkim, można posłuchać naturalnej barwy zarówno głosów jak i instrumentów. Stereofoniczny mikrofon rejestruje autentyczne odległości między muzykami, pokazuje też prawdziwe relacje z akustyką pomieszczenia, w którym realizowano nagranie.  Wysłuchanie „Membra Jesu Nostri” Buxtehudego w wykonaniu Concerto Vocale pod kierunkiem Rene Jacobsa przeniosło mnie wprost do niewielkiej zamkowej kaplicy. Usłyszałem doskonałe zróżnicowanie głosów, zarówno żeńskich jak i męskich. Każdy nacechowany maksymalną  ekspresją i uduchowieniem. Wtórujące ludzkim głosom instrumenty brzmiały tak naturalnie jak tylko sobie można to wyobrazić. Głęboką  kontemlację pobudzały cichnące w dali  dźwięki, powtórzone odbiciami od kamiennych murów. Po Buxtehudem słuchałem kantaty Bacha w wykonaniu zespołu Petera Jana Leusinka i muszę przyznać, że było to jeszcze większe przeżycie. Spokojna elegancja tej interpretacji, doskonale dobrane głosy, zarówno solistów jak i chóru, pozwoliły mi na skupienie się na walorach brzmienia. Wszystkie instrumenty pokazały się tak naturalnie, jakby muzycy grali na żywo kilka metrów ode mnie. Zwróciłem uwagę na najwyższą jakość przekazania brzmienia instrumentów drewnianych. Rzadko poza koncertem na żywo da się tak wyraźnie usłyszeć, że  barokowe flety, oboje, czy fagoty wykonano z kawałków drewna. Podziwiałem naturalną miękkość nisko schodzącego fagotu, a jeszcze bardziej – przenikliwe zwykle flety, które dzięki „Lorelei” miękko krzyczały, dając głośne, wyraźne, wysokie dźwięki o zaokrąglonej krawędzi. Podobnie z sopranami. Słyszałem jak czysto wibrowały w powietrzu. Po Bachu i krótkiej przerwie spróbowałem najtrudniejszego nagrania, jakie mam w zbiorach: „Vespro della beata Virgine” Monteverdiego pod Gardinerem, zapis wykonania w bazylice św. Marka w Wenecji, czyli w miejscu gdzie w roku 1610 odbyło się prawykonanie. Trzy chóry, kilkunastu instrumentalistów i dziesięciu solistów wykonuje ten utwór wykorzystując akustykę pomieszczenia. Wybrzmienia są niekiedy długie, innym razem stłumione przez głośniejszy śpiew, wymaga to najwyższej uwagi od wykonawców, żeby nie stracić czytelności planów dźwiękowych. Realizacja się Gardinerowi udała, jakość prezentacji tego utworu zależy tylko od sprzętu. Wzmacniacz pokazuje najwyższą klasę, gdy poradzi sobie bez najmniejszych zniekształceń z żeńskimi chórami śpiewającymi forte unisono i przekaże wiernie akustykę miejsca. „Lorelei Silver Lux” nie miała z tym najmniejszych problemów. Gdyby nie umówione wcześniej spotkanie, słuchałbym bez końca jak od kopulastych sklepień bazyliki odbijają się cichnące głosy chóru. Jak na ich tle wyraźnie słychać delikatny akompaniament organów i mocne głosy solistów. Szczególnie lubię fragment „Due Seraphim” z głosami aniołów nawołujących się wysoko, gdzieś pod okrągłym sklepieniem, daleko od akompaniujących im muzyków. Ale nic nie przebije wzruszenia, jakie wywołało we mnie dzisiaj finałowe „Magnificat”. Słuchałem pokryty gęsią skórką, z nastroszonymi wszystkimi włosami i ściśniętym gardłem. Rzadko się to zdarza, nawet na dobrych koncertach.

 

 

Dzień wcześniej słuchałem z p. Andrzejem jego ulubionej muzyki, czyli jazzu z dawnych lat. Zaczęliśmy od monofonicznych nagrań nowojorskiego Cotton Clubu z lat 30-tych ubiegłego wieku. Wydano niedawno płytę z zapisem audycji radiowych transmitowanych na żywo z udziałem publiczności. Porywała fenomenalna dynamika całego big-bandu, zdumiewała jakość nagrań. Następnie słuchaliśmy zapisu z początku ery stereo, fenomenalnej płyty Billy Holiday „Songs for distingue lovers” z 1957r. Nie muszę dodawać, że ulegliśmy czarowi jej głosu, magii zapisanej prawie 60  lat temu. Słuchaliśmy też nagrań z lat 70-tych i 80-tych, ograniczając się do realizacji sprzed epoki digitalizacji. „Lorelei Silver” pokazała klasę przekazując niewiarygodną ilość szczegółów mikrodynamicznych, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi. Muzyka wirowała przechodząc przez ściany, czułem się na jak na jazzowym koncercie w Fabryce Trzciny. Słyszałem palce na strunach kontrabasu, mikrodotknięcia perkusji, oblizywanie warg przez wokalistę czy trębacza, czyli szczegóły podkreślające realizm nagrania. Ale największe wrażenie robiła dynamika i rozdzielczość wzmacniacza. Potężne uderzenia stopy punktowo uderzały w klatkę piersiową. Na ich tle wyraźnie rysowały się przejrzyste  linie gitary basowej, pomrukiwania organów Hammonda czy saksofonów. Daliśmy jazzu, nie ma co.