Słuchałem wczoraj najnowszej „LORELEI”. Andrzej budował ten wzmacniacz z założeniem, że uzyska najdoskonalszy możliwy dźwięk, że wyciśnie z układu „LORELEI”, co tylko się da, żeby stworzyć najlepsze warunki do reprodukcji muzyki.

 

Wyraźnie widać, że konstruktor jest zadowolony. Ma z czego. Nie słyszałem w jego pracowni lepszego wzmacniacza. Wszystkie instrumenty brzmią niezwykle wyraziście, z naturalną barwą i wzorcową dynamiką. Zadziwia jakość basu, jego masywność obramowana mocną krawędzią i wielobarwne cieniowanie. Zdumiewają tony wysokie. Nigdy dotąd nie słyszałem równie pieknie i prawdziwie pokazanych blach perkusji. Wręcz słychać ciężar wibrującego talerza i czuć grubość drewnianej pałki, która w niego uderza. Wybrzmienia są długie, niezwykle rysują przestrzeń, w której dokonano nagrania. Na gęstych nagraniach jazzowych zachwycałem się zjawiskową dynamiką, precyzyjnym pokazaniem instrumentów w przestrzeni, a przede wszystkim brzmieniem sekcji dętych: trąbek, saksofonów, puzonów. Największe wrażenie zrobiły jednak wokalistki. Tak namacalnej obecności śpiewaczki, takiej bezpośredniej bliskości z jej głosem, dotąd u Andrzeja nie słyszałem. Można zatracić się w samej barwie sopranu czy altu. Uważam, że ten egzemplarz „LORELEI” przekracza o kilka poziomów poprzednie wersje. Wierność, z jaką pokazuje dźwięk, po prostu poraża.

 


 


 

Zmianę względem poprzednich egzemplarzy widać na pierwszy rzut oka: wielkie szklane bańki starodawnych triod REN 1004 otoczone niewiele młodszymi 6F8G Tungsol Round Plate. Do tego wielkie elektrolity Siemensa, srebrne okablowanie zasilania oraz głośnikowców, DACT. Wiele dobrego, szczególnie w zakresie barwy i dynamiki, wniosły też nowe lampy odwracacza fazy (6GB8 Toshiba) oraz świetna prostówka Raytheona 6X4 W.

 


 

 

(tekst: W. Korpacz; foto: K. Seklecki)